poniedziałek, 2 czerwca 2014

Rozdział 4



W celi pięćdziesiąt dziewięć znajdował się jeden z „tych” pacjentów, których bez przerwy trzymano w kaftanach albo skutych do łóżka. Joseph Spencer swoją ogromną posturą budził strach wśród innych. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku został zamknięty w szpitalu, gdyż usiłował oszpecić twarz swojej żony. Podczas wieloletnich badań wykryto u niego czternaście różnych osobowości, z czego nie ustalono, czy występowały jeszcze jakieś. Pobyt w psychiatryku był dla niego jak niekończący się koszmar. Poddawano go różnym zabiegom i torturom. To wszystko powodowało u niego jeszcze gorszy stan na tle psychicznym. Wiele razy myślał, że lepiej by było spędzić ostatnie dni swojego życia w więzieniu, niż tu – z resztą często te słowa wypowiadał podczas terapii. Miał tego dosyć.
            Przez ostatni tydzień, uważnie obserwował personel. Wymyślił pewien plan, który miał właśnie zrealizować. Nie był pewien czy mu się powiedzie, ale był już tak wykończony, że było mu wszystko jedno, czy znów poddadzą go hydroterapii. Przez cały tydzień musiał zachowywać się nieskazitelnie, aby mogli wypuścić go na parę godzin z izolatki.
***
W kuchni panował przed obiadowy harmider. Siostry zakonne, które również pełniły funkcję kucharek, przygotowywały posiłek. W pomieszczeniu panował zaduch i ciężko było się na czymś konkretnym skupić. Do kuchni wolnym krokiem wszedł Joseph. Rozejrzał się po kuchni. Szukał kogoś, kto był łatwo wierny i uczynny. W końcu namierzył swój cel. Podszedł do siostry Margaret i spytał czy może pomóc w gotowaniu - oczywiście nie miał zamiaru gotować. Za nim trafił do szpitala, nie potrafił nawet wody zagotować.
-Pan Spencer sam z siebie się zgłasza? Coś podobnego! No dobrze, czy mógłbyś obrać ziemniaki?
Joseph z uśmiechem na twarzy usiadł przy wielkiej misie pełnej nieobranych ziemniaków. Na początku siostra bacznie obserwowała zachowanie Spencera, ale gdy tylko powróciła do swojego stanowiska, ten schował nóż pod swój strój. Tutaj pacjentów traktowano jak małe dzieci albo jak rozwydrzone nastolatki, – co z jednej strony śmieszyło, a z drugiej denerwowało Josepha.
-Wie, co siostra?! Obieranie ziemniaków jest nudniejsze niż niedzielne msze święte. – Wstał ze stołka, po czym opuścił pomieszczenie.
***
Razem z Davidem i Katie siedzieliśmy naprzeciwko dr. Andrew Harrisona i wsłuchiwaliśmy się w ciszę. Katie pewnym wzrokiem obserwowała ordynatora, David ze spuszczoną głową bawił się materiałem od ubrania, a ja nie miałam pojęcia, co mogłam ze sobą zrobić. Byłam gotowa zrobić wszystko, tylko żeby nie wpatrywać się w małe, zimne oczy mężczyzny.
-No słucham…Macie mi coś do powiedzenia? – spytał surowym tonem Harrison.
Nikt nie raczył odpowiedzieć. To nie my zawiniliśmy, lecz pan Bond, który potraktował nas jak śmieci, pomyślałam.
-Aha, czyli wolicie otrzymać karę za milczenie niż opowiedzieć, o tym zajściu?
-Przepraszamy pana. Poniosło nas. Niepotrzebnie razem z Katie się uniosłem. Jesteśmy gotowi ponieść wszelkie konsekwencje – stwierdził David.
Razem z Katie patrzyłyśmy na chłopaka z niedowierzaniem. Najwidoczniej siwowłosy mężczyzna również był zaskoczony, bo dopiero po dłuższej przerwie powiedział:
-Widzę, że zrozumieliście swój błąd. Wydaje mi się… - Wypowiedź ordynatora przerwał jeden z ochroniarzy, który bez pukania wszedł do gabinetu, informując o ucieczce jednego z pacjentów. Gdy zostaliśmy sami wraz z Katie, zaczęłyśmy wypytywać Davida, dlaczego tak, a nie inaczej postąpił.
-Siedzę tu dłużej od was i wiem jak postępować z takimi ptasimi móżdżkami
-Zrobiłeś z nas ofiary losu! Ja wcale nie żałuję tego, co zrobiłam! – krzyknęła Katie.
To było typowe dla Katie. Wściekała się, kiedy ktoś robił coś wbrew jej woli, a w dodatku, kiedy jeszcze ktoś dawał satysfakcję jej wrogowi. Ona nienawidziła Harrisona od pierwszego dnia pobytu tutaj. Osobiście zaprowadził ją do pustego pomieszczenia, zamknął drzwi i zgasił światło. Od tamtego momentu Katie paranoicznie bała się ciemności. Twierdziła, że demony uwielbiają ciemności.
Po jakimś czasie do pokoju przyszli Toyoto i William, którzy mieli zaprowadzić nas do cel.         
***
Czas wolny spędziłam z Katie i innymi chorymi na sali rekreacyjnej. Puszczano spokojną melodię, roznoszącą się w każde zakamarki pomieszczenia. Od czasu do czasu pozwalano pacjentom na palenie papierosów. Nie należałam do grona, które pochwalało takie zwyczaje. Nigdy nie mogłam znieść dymu tytoniowego, lecz teraz siedząc naprzeciw palącej Katie, zupełnie nie przeszkadzał mi ten smród. Obserwowałam dym, wydobywający się z ust kobiety. Przez większość czasu wspominałyśmy stare czasy, które w porównaniu z obecną sytuacją wydawały się być naprawdę dobre. Katie za nim postanowiła, wywoływać duchy, wiodła życie na wysokim poziomie. Mieszkała w jednej z bogatszych dzielnic Londynu, ciesząc się razem ze swoim narzeczonym, każdymi chwilami spędzonymi razem.  Przez pierwszy rok, - gdy trafiła tutaj – jej narzeczony regularnie ją odwiedzał, potem widywali się rzadziej aż w końcu zniknął z jej życia bez żadnego słowa. W sumie ja też wiodłam porządne życie. Wydawało mi się, że dla Michaela byłam kimś naprawdę ważnym. Zapraszał mnie na romantyczne kolacje, zabierał na różne wycieczki. Był ze mną i tylko to się liczyło.
-A gdzie jest David? – Wyrwała mnie z myśli Katie.
-Nie mam pojęcia – odparłam, po czym do sali wszedł David.
Wyglądał naprawdę przerażająco. Miał rozbitą wargę, z której jeszcze ciekła krew, a oko było podbite. Gwałtownie uniosłyśmy się z foteli i podbiegłyśmy do niego.
-David, co się stało?! – spytałam z troską w głosie.
-Nic
-To, co mają znaczyć te rany? – zapytała zirytowana Katie. Również nie lubiła jak ktoś, gdy było jasno na białym, ją okłamywał.
-Ten Maks z innymi chłopakami w celi po raz kolejny zaatakował mnie, ponieważ nie potrafi przyjąć do swojej świadomości tego, jaki jestem – odparł ze spuszczoną głową.
-Jak to po raz kolejny? To już wcześniej dochodziło do takich incydentów? – David przytaknął głową. – Nie mówiłeś nikomu, o tym?
-Po, co? Oni i tak by się tym nie przejęli. Reagują jedynie, gdy bójka wydarzy się przy większej liczbie pacjentów, bo to dopiero wtedy mogłoby zakłócić porządek szpitala. – David teatralnie przekręcił oczami.
Katie chciała jeszcze coś od siebie dodać, lecz do sali wkroczył doktor Lucjan w towarzystwie ubranych na biało sanitariuszy. Na dźwięk gwizdka wszyscy oprócz mnie stanęli w szeregu. Nie miałam pojęcia, co się działo.
-Alison! – zawołała Katie. – Chodź tu! – Jak zahipnotyzowana stanęłam obok dziewczyny.
W pomieszczeniu panowała przerażająca cisza. Czuć było śmierć, jeśli to w jakikolwiek sposób było możliwe. Każdy stał na baczność, patrząc pustym wzrokiem przed siebie. Nawet najbardziej nadpobudliwi, byli zaskakująco spokojni. Do pomieszczenia jeszcze wpuszczono kilkunastu pacjentów, po czym doktor Lucjan wraz z ordynatorem wystąpili na środek sali.
-Do Apelu Wybrańców przystąpić! – zadeklarował Lucjan.
Po woli zaczął iść wzdłuż linii, przy której staliśmy. Ręką wskazał na Judith. Jeden z sanitariuszy wypchnął ją na środek.
-Cristian oraz Sam – wywołał starzec, a dwójka mężczyzn udała się za tą „pierwszą”.
Wybrańcy zaczęli wychodzić z pokoju, a zbiórka się zakończyła.
-Czas wolny się skończył! Do pokoi! – rozkazała jedna z sióstr, po czym każdy po kolei zaczął opuszczać salę rekreacyjną.
Idąc w tłumie pacjentów dostrzegłam jak Judith, Sam i Cristian są odprowadzani w stronę piwnicy. Byłam naprawdę zaciekawiona wątkiem Apelu Wybrańców i to nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Nikt nie wiedział, co robiono z „wybrańcami”, jak i również, dlaczego nie powracali. Wydawało się, że odpowiedź kryła się za tymi drzwiami. W związku z tym, postanowiłam ich śledzić. Niezauważalnie odeszłam od grupy i zaczęłam kierować się w stronę tajemniczych drzwi. W ostatnim momencie zdążyłam złapać za klamkę i bez problemu wślizgnąć się do środka. Było ciemno, a w powietrzu unosiła się wilgoć. W pewnym momencie rozległ się krzyk kobiety. Odruchowo cofnęłam się. Tam działo się coś złego. Nawet nie chciałam myśleć, dlaczego ta kobieta tak wrzeszczała. Dłużej nie mogłam znieść tego krzyku. Opuściłam piwnicę najszybciej jak się dało. Wychodząc na główny hol, zderzyłam się z nieznanym mi mężczyzną. Po ubiorze rozpoznałam, że jest jednym z pacjentów. Na moment ulżyło mi, ponieważ nie miałam styczności, z którymś z sanitariuszy. Przez chwilę badawczo spoglądał na mnie, po czym się odezwał:
-O, to ty jesteś tą słynną Alison!
-Tak jakby – mruknęłam. – A ty, kim jesteś?
-Joseph. Chcesz mi pomóc?
Doszłam do wniosku, że musiał już dawno coś zaplanować, włączając w to moją osobę, skoro od razu przeszedł do rzeczy.
-W, czym?
-Jako, że pewnie masz wprawę w zabijaniu, to może byś mi pomogła?
-Nie rozumiem
-Słuchaj, mam dość tego szpitala i tych ludzi, dlatego zamierzam ich zabić
-Nie możesz ich zabić!
Mimo, iż zgadzałam się z Josephem i najchętniej każdemu bym tu coś zrobiłam, jego plany był, co najmniej nieludzkie. Zabicie kogoś, tylko, dlatego, że jest wrednym draniem, tylko na moment przyniosłoby ulgę. W niczym by nie pomogło, a przywiałoby jeszcze większe kłopoty. Później wyrzuty sumienia zżerałyby człowieka do śmierci…, Ale on był nienormalny, w końcu nie bez powodu tu trafił. Dla niego zabicie kogoś mogło być na porządku dziennym.
-Jesteś tego pewna? – Nagle chwycił mnie za kar i zaczął iść w stronę kuchni. Próbowałam mu się wyrwać, ale był znacznie silniejszy ode mnie.
-Jeżeli mnie nie wypuścicie z tego wariatkowa to poderżnę jej gardło! – Joseph zaszantażował, wchodząc ze mną do pomieszczenia.
-Pacjencie numer trzysta dziewięćdziesiąt osiem zostaw tą dziewczynę i odłóż nóż na miejsce – powiedziała łagodnym głosem siostra Sofia. Ktoś stojący z boku zamiast się bać, pewnie zacząłby się śmiać…Kto normalny w takich sytuacjach wypowiada kilkunastosekundowe nazwy?!
-Do jasnej Anielki! Ja mam imię! Jestem Joseph, a nie jakieś trzysta dziewięćdziesiąt osiem! – Wydarł się Joseph, przy tym ściskając, co raz mocniej moją szyję.
I była to kolejna sprawa, kiedy zgadzałam się z nim. Nie traktowano nas jak równych siebie ludzi, tylko jak jakieś podmioty, którymi można było pomiatać.
-Zostaw ją!
-Nie! Wypuścicie mnie!
-Zwariowałeś! W życiu cię nie wypuścimy!
Siostra Sofia zaczęła iść w naszą stronę. Joseph odrzucił mnie na bok i zaatakował siostrę. Wbił jej nóż w sam środek brzucha. Kobieta w wyniku rany upadła na podłogę. Wszystko tak szybko się działo…Upadek. Atak. Upadek.
-Pomocy! – wołałam.

Do kuchni wbiegł Toyoto razem z Harleyem. Joseph nie dawał za wygraną. Ruszył ku nim z zakrwawionym nożem. Toyoto jednym strzałem z pistoletu powalił chorego na podłogę. W tym czasie pobiegłam do siostry. Była przerażająco blada i zimna. To nie było możliwe, żeby w tak szybkim czasie umrzeć od takiego obrażenia. Trzymałam rękę należącą do siostry Sofii. Nie żyła już. Do moich uszu doszedł dźwięk pistoletu. Odwróciłam się w momencie, kiedy Joseph upadał na ziemię. To on – na szczęście – został zraniony. Wpatrywałam się w jego, bez jakiegokolwiek wyrazu twarz. Krew leciała mu z buzi, a ja miałam pewność, że już nie żyje.